27 września 2011

Nowa ankieta JPF

Po blisko 3 latach (jak nie więcej) od pierwotnej zapowiedzi wydawnictwo JPF wydało wreszcie "Uzumaki" - świetny, rasowy horror autorstwa Junji Ito. Pierwotnie miał się on ukazać w cyklu zwanym deluxe, w którym uprzednio ukazały się "Ghost in the shell" (1, 2 i 1,5), "Legends of Lemnear" i "Plastic Little". Następnie ślad po nim zaginął. Przez lata spekulowano, proszono i grożono, ale wydawnictwo już do niego nie wróciło. Aż do ankiety kilka lat temu z w której wynikało, że czytelnicy najbardziej chcieliby zobaczyć właśnie "Uzumaki". Gdy jednak wreszcie doczekalismy się na ten tytuł próżno na nim było szukać nazwy/loga deluxe. Zamiast niego zagadkowe JPF mega manga. Jak się okazało to nazwa nowego cyklu wydawnictwa, który w sumie opiera się na podobnych założeniach co deluksy. Będzie zawierał ładne, duże i grube wydania japońskich komiksów. W założeniu krótszych (1-5 tomów w oryginale), mniej znanych (u nas) i przeznaczonych dla starszego czytelnika. W ten weekend wydawca stopniowo informował na swoim profilu na Facebooku jakie propozycje rozważa w ramach Mega Mangi.

Są to kolejno:

Gin no sankaku (Moto Hagio) - (1 tom, 320 stron) Zbiór opowiadań S-F związany z motywem czasu i przeznaczenia. Manga została odznaczona Seiun Award. Artystka zaliczana jest do Grupy Roku 24-tego, która zmieniła oblicze shōjo-mangi w latach '70. ubiegłego wieku.

Na Moto Hagio trafiłem przypadkiem. Zagraniczni blogerzy niezmiernie podniecali się zbiorem jej opowiadań "A drunken dream and other stories" to i ja się skusiłem. Wydanie od Fantagraphics było przepiękne, a mnie tak się spodobała zawartość, że z miejsca zamówiłęm też starsze "A,A'" i "They were eleven". Okazały się równie dobre. Wydaje mi się, że nie bez powodu pani Hagio nazywana jest żeńskim odpowiednikiem Tezuki. Jej opowieści science-fiction są świetne. Oscylują (te które czytałem) wokół tematyki seksualności, płci i ogólnie poruszają tematy bardziej kobiece (emocje i relacje pomiędzy boahterami), ale dalej pozostają hardkorowym sci-fi. Było to dla mnie zupełne novum. Bardzo chętnie zobaczyłbym ten zbiór wydany u nas, chociaż odrobinę ciekawsza wydaje mi się seria "Marginal".

Alive (Tsutomu Takahashi) - (1 tom, 264 strony) Opowiada o mężczyźnie skazanym na karę śmierci za wielokrotne morderstwo, któremu zaoferowano możliwość uniknięcia kary poprzez wzięcie udziału w niecodziennym eksperymencie.

Tę pozycję samemu polecałem w ankiecie w której wygrało "Uzumaki". Nie wiem czy nawet opis nie jest żywcem zerżnięty z mojego postu na forum. Ciekawa manga. Kiedyś podobała mi się znacznie bardziej niż teraz. Chociaż z chęcią ją przeczytam po polsku wydaje mi się, że w zestawieniu są lepsze pozycje. Zz pozycji Takahashiego wolałbym "Jiraishin" (19-tomowa opowieść o bezwzględnym policjancie) albo "Blue Heaven" (3 tomy opowiadające o porwaniu luksusowego statku).

Poe no ichizoku (Moto Hagio) - (2 tomy po 450 stron) Klan Poe (lub rodzina Poe) to klan wampirów. Starają się ukryć swoją tożsamość i żyć nieuchwytnie. Pewnego dnia, Edgar, w wieku czternastu lat wstępuje do klanu i decyduje się na wieczne życie. Mimo racjonalnego podejścia, sprawia, że jego młodsza siostra Merrybell dołacza do klanu Poe, ponieważ nie mógłby bez niej żyć. Edgar i Merrybell są cały czas młodzi (mają wciąż około 14 lat) więc nie mogą przebywać w jednym miejscu za długo. Nie starzeją i sąsiedzi pomyślą, że to dziwne. Podróżują do różncych miejsc (w Europie), ukrywając swoją tożsamość. Klasyka w najlepszym wydaniu!

To chyba bardziej typowa manga dla dziewcząt. Romans. Modne ostatnio wampiry. Niby to dość typowa opowiastka, ale autorka z tego co widziałem w klasycznym shoujo (manga dla dziewcząt) radzi sobie równie dobrze co w science fiction. Bardzo chętnie zapoznałbym się z tą pozycją. Wielka szkoda, że sporo mangowców kieruje się uprzedzeniami do starszych pozycji ze względu na archaiczny (co w ich mniemaniu oznacza, że gorszy) i typowy dla shoujo styl rysunku czy przynależność do tego gatunku. Niby też jestem fanem męskich komiksów dla męskich mężczyzn, ale odkąd wyszedłem z mangowego getta nie zamykam się na inne gatunki, style rysunku itp. Szkoda, że inni jeszcze nie dotarli do tego stopnia ewolucji w swoim hobby.

Gyo (Junji Ito) - (1 tom, 400 stron) Tadashi i jego dziewczyna Kaori spędzają wakacje nad morzem. Jednak ich odpoczynek nie trwa długo, Kaori skarży się na dziwny, obrzydliwy odór, który unosi się w powietrzu. Po chwili zostają zaatakowani przez dziwne stworzenie – rybę, która wyszła na ląd za pomocą czterech metalowych odnóży. Dziwna istota zostaje schwytana przez Tadashiego, który zabiera ją do domu, ponieważ myśli, że odkrył nowy gatunek. Okazuje się, że na tym nie koniec – z morza zaczynają wyłaniać się coraz większe i bardziej niebezpieczne morskie stworzenia, którym towarzyszy obrzydliwy odór zgnilizny.

Z szaleństwem Juji Ito mieliśmy już do czynienia przy okazji "Uzumaki". "Gyo" jest jego drugą najbardziej znaną produkcją po w/w. Jeśli komuś podobała się ta pozycja to i szalona opowieść o rybach wychodzących na ląd przypadnie mu do gustu. Mnie przekonał rekin goniący ludzi po lądzie i przebijający się przez drzwi. Jestem jak najbardziej na tak.

70 oku no hari (Nobuki Tadano) - (2 tomy po 400 stron) Biegająca ze słuchawkami na uszach, próbująca odciąć się od otaczającego świata, stroniąca od rówieśników – Hikaru. W jej ciele przebywa obca forma życia zwana Ciel - łowca, międzygalaktyczny morderca, którego zadaniem jest unicestwienie ludzkości. Dwie osoby dzielące to samo serce w wyścigu o życie i ochronę tego co dla każdego z nich najcenniejsze.

Czytałem/mam pierwszy tomik po angielsku. Miałem kupić kolejne, ale jakoś zawsze spadają na dalsze miejsca listy zakupów. Niby fajna pozycja, ale rewelacji nie ma. To chyba zresztą pierwsza manga od wydawnictwa Vertical (wydającego m.in. Tezukę i ogólnie mangi dla dorosłych) dla szerszego grona czytelników. Nie sądzę, żeby JPF mógł konkurować z amerykańskim wydawcą jakością (a i cena nie powinna być wiele niższa). Skoro Ci, którzy chcą ją przeczytać mogą to zrobić bez większego problemu, raczej nie wskazane jest, żeby ta pozycja się ukazała. Nie wspominając już o tym, że w Mega Mandze mają się ukazywać tytuły dla starszych czytelników.

To Terra (Keiko Takemiya) - (2 tomy, po 500 stron) Akcja komiksu rozgrywa się w odległej przyszłości, gdzie środowisko ziemskie uległo dewastacji. Aby uratować umierającą planetę ludzie opuszczają Terrę (Ziemię) i za pomocą superkomputera o nazwie "Matka" tworzą nowy rząd mający przywrócić planetę i ludzi do zdrowia. Najbardziej uderzającą cechą przedstawionej epoki zwanej Superior Domination (S.D.) jest oddzielenie dzieci od dorosłych. Dzieci rodzą się w laboratoriach i wychowywane są przez rodziców zastępczych na odległej planecie Ataraxia. Wychowuje się je od małego, aby stały się przykładnymi obywatelami. Gdy osiągają 14 lat "Matka" przeprowadza na nich wyczerpujące testy psychologiczne, zwane egzaminem dojrzałości. Ci, którzy zdają, przechodzą segregację według inteligencji, a następnie wysyłani są na dalsze kształcenie w różne zakątki galaktyki. Tych, którzy nie przeszli testu usuwa się z życia społecznego.

Kolejne shoujo/science-fiction. Momentami koncepty wykorzystane w mandze trącą myszką i tutaj rzeczywiście można mówić o starszym stylu rysunku charakterystycznym dla lat 70-tych ubiegłego wieku, ale nie jest to wg mnie wadą. Bardzo fajnie byłoby dostać to po polsku. Jest niby wydanie amerykańskie, ale chyba jeszcze sprzed czasów gdy w Vertical zaczął pracować Ed Chavez, który nieustannie ciągnie to wydawnictwo do góry, więc śmiem wątpić w jego jakość.

Domu (Katsuhiro Otomo) - (1 tom, 240 stron) "Domu" to przerażająca opowieść o postrzeganiu pozazmysłowym, kontroli umysłu i starciach parapsychicznych, przedstawiona przez niezwykle utalentowanego rysownika – Katsuhiro Otomo, twórcę kultowego "Akiry". "Domu" to mroczy thriller o oszalałym starcu, który przejmuje kontrolę nad kompleksem apartamentów i zniewala jego mieszkańców przy pomocy zdolności parapsychicznych. Nikt nie wydaje się być w stanie rozwiązać tego problemu – aż do momentu zjawienia się dziewczynki, która postanawia zmierzyć się z oprawcą używając swoich równie destrukcyjnych mocy.

Od lat komiksiarze dla których często jedynym łącznikiem z mangą jest "Akira" (również autorstwa Katsuhiro Otomo) domagają się wydania tego tytułu. Nie bez powodu. To świetna opowieść.

Na facebooku JPFu są przykładowe strony i okładki w/w tytułów. Można je obejrzeć nawet nie posiadając konta (link był gdzieś wyżej).

Wczoraj na stronie wydawcy pojawiła się ankieta. Zagłosowało już ponad 2000 osób. Prowadzi Domu przed Alive, a najmniejsze szanse na wydanie mają tytuły najbardziej mnie interesujące. Są to oba komiksy autorstwa Moto Hagio i To Terra. Oprócz nich z radością przygarnę egzemplarz Gyo i Domu. Wyniki ankiety pokazują, że Polacy "lubią te piosenki, które już kiedyś słyszeli". "Alive", "Gyo" i "Domu" od lat dostępne są bowiem w nielegalnych skanach, a "7 billion needles" (angielski tytuł "70 oku no hari") ma najbardziej współczesny styl rysunku (chociaż szczerze mówiąc dziwi mnie tak wysokie miejsce tego tytułu).

Oczywiście wyniki ankiety o niczym nie przesądzają, ale pewnie pozostaje jedynie mieć nadzieje, że amerykanie z Fantagraphics po "Heart of Thomas" zapowiedzianym na wiosnę 2012 roku zajmą się kolejnymi tytułami Moto Hagio i ew. sprowadzenie "To Terra" w starym wydaniu (z paskudnymi okładkami).

11 lipca 2011

Ciekawa promocja w multiversum

Jak zapewne wiecie w USA upadło wydawnictwo Tokyopop zajmujące się wydawaniem komiksu japońskiego (mangi) i oryginalnych komiksów autorstwa amerykanów inspirowanych mangami. W kilku miejscach można kupić ich wydawnictwa w bardzo atrakcyjnych cenach.

Przy sprowadzaniu z USA problemem może być przesyłka (chociaż może i tak warto sprawdzić przykładowo rightstuf.com). Ja skorzystałem z usług polskiego Multiversum w którym tytuły TP są objęte 65% obniżką (większość można kupić za ok. 10 zł). Wydawca miał w swojej ofercie sporo ciekawych tytułów. M.in. Initial D, Get Backers, Samurai Deeper Kyo czy najlepszy komiks świata wg Oscara Wilde (naprawdę!) - Beck: Mongolian Chop Squad.

Oczywiście należy się liczyć z lukami w kolekcji i tym, że serie mogą być niedokończone. Musicie sobie sami posprawdzać w którym miejscu zatrzymał się wydawca itp. Resztę kolekcji pewnie można uzupełnić na e-bayu albo w innym wydaniu (ale najprawdopodobniej nie po angielsku).

Przy zamówieniu można też skorzystać z 25% promocji na polskie komiksy (w tym mang od Hanami) i kilku obniżek na komiksy innych amerykańskich wydawnictw (nie zawsze są to ceny okazyjne w porównaniu ze sklepami zza granicy, ale też można trafić na coś fajnego).

Jeśli chodzi o jakość obsługi w sklepie to chociaż spotkałem się z kilkoma nieprzychylnymi opiniami akurat ja z nim żadnych problemów nie miałem.

MULTIVERSUM

6 czerwca 2011

Burn Selector Festival - krótka relacja

Dzień pierwszy.

Pojawiliśmy się ze znajomymi na terenie festiwalu tuż przed ósmą i po pobieżnym przeglądnięciu terenu poszliśmy zobaczyć Does It Ofend You Yeah! Rozpoczęło się... dziwnie, bo od "Time to Say Goodbye" Sarah Brightman i Andrei Bocellego. Jednakże już po chwili zespół zaczął grać normalnie. Z początku planowałem stanąć sobie z tyłu i oszczędzić siły na kolejne koncerty, ale po jakichś 15 sekundach zastanawiania się wskoczyłem prawie pod samiutką scenę i przez cały koncert skakałem i bawiłem się w tłumie. W trakcie zgubiłem bluzę przewiązaną na biodrach, ale całe szczęście szybko to spostrzegłem i nie zdążyła zostać zadeptana. Nie jestem jakimś wielkim fanem zespołu i jego twórczości, ale zagrali dobrze. Można było poskakać, potańczyć, chociaż wydawało mi się to wszystko odrobinę jednostajne. W każdym razie jako rozgrzewka przed Crystal Castles sprawdziło się idealnie. Niby pomiędzy było jeszcze Logo, ale słuchałem ich występu głównie z okolic Toi Toiów i w drodze po coś do picia. Brzmiało fajnie. Na pewno zapoznam się z ich płytami w najbliższym czasie. Na dwadzieścia minut przed CC usiadłem sobie spokojnie wśród innych fanów powoli zbierających się pod sceną i uzupełniałem płyny. Na CC było znacznie spokojniej niż w Katowicach czy Warszawie w zeszłym roku, ale pewnie przez to, że nie było pełnego zaciemnienia, ludzie się odrobinę rozpierzchnęli po namiocie i Alice chyba tylko 3 razy zeszła ze sceny. Pojawiały się głosy, że koncert wypadł słabo. Już na płycie wokal to głównie przestery, efekty i/lub darcie mordy, wiec cóż innego mogło być na koncercie. Na Openerze byłem raz jedyny na CC gdzieś daleko od sceny i wokalu w ogóle nie było słychać. Wtedy urzekła mnie gra świateł. Na Selectorze zresztą oświetlenie też było bardzo dobre. Niestety byłem zbyt zajęty walką o przetrwanie pod sceną, żeby się napawać. A tam, wiadomo, gwałt na zmysłach. Beat dudni w uszach, stroboskop wali po oczach i milion spoconych ludzi próbuje Cię zdeptać. Idealny sposób na spędzenie wieczoru. Mnie się podobało. Kolega był po raz pierwszy na ich koncercie i zwariował. Innemu z kolei się nie podobało. Pierwszy był ze mną w tłumie, drugi stał gdzieś z tyłu. Może to o to chodzi? Z setlisty wypadły "Intimate", "Doe Deer" i "Insectica". Szkoda pierwszych dwóch.
Zaraz potem powędrowałem na drugą scenę gdzie akurat zaczął grać Ladytron. Było chłodno, spokojnie i melancholijnie. Z jednej strony dobrze bo mógłbym nie przeżyć kolejnej godziny szaleństwa, a z drugiej niektóre kawałki można by chyba zaaranżować na odrobinę mocniejsze. Na Openerze w 2006 zresztą tak było o ile dobrze pamiętam. Bas pod sceną rozwiewał fryzurę, a teraz np. "Ace of Hz" (z czołówki najnowszej gry z serii FIFA) wypadł dość anemicznie. Widocznie w takim kierunku podąża zespół o czym może świadczyć ich nowy singiel pt. "White Elephant". Publika rozkręciła się dopiero pod koniec na "Seventeen" i "Destroy Everything You Touch". Wydaje mi się, że dałoby się ich setlistę przebudować tak żeby było lepiej, ale to już nie mój problem. Zresztą i tak było fajnie. The Klaxons mnie nie porwali zarówno na płycie jak i na koncercie, a raczej nie miałem siły skakać do muzyki, którą mam w poważaniu, więc poszedłem na piwo, a potem przez Pauzę i świątynię konsumpcji spod znaku dwóch złocistych łuków do domu.

Dzień drugi

Pierwszego dnia grały moje wa ulubione zespoły, więc byłem kontent, że znowu ich zobaczyłem, a z drugiej "been there, done that". Z repertuarem wykonawców dnia drugiego byłem dużo mniej obeznany. Rozpoczęło się (dla mnie) znowu o ósmej od The Orb. Panowie całkiem fajnie sobie poczynali za gramofonami, ale było zdecydowanie zbyt wcześnie na takie granie. Po 21 na małej scenie zaczęła grać Katy B. Bardzo pozytywny koncert. Bardzo sympatyczna wokalistka łapała świetny kontakt z publicznością. Niezły wokal na podkładach z obecnie modnych gatunków elektronicznych. Można posłuchać. Pod względem pozytywnej energii została jednak zupełnie pobita przez Hercules & Love Affair, którzy zagrali zaraz po niej na głównej scenie. Trójka wokalistów robiła świetny klimat i widać było, że bardzo dobrze się bawią w trakcie występów. Ta radość bardzo udzieliła się zgromadzonej publiczności, w tym mnie. Przetańczyłem praktycznie cały koncert. Po nich zagrała chyba najpopularniejsza gwiazda festiwalu - La Roux. Dali bardzo dobry koncert, chociaż ewidentnie widać było braki ilościowe jeśli chodzi o materiał. Z jednej płyty więcej nie da się wycisnąć. Poza utworami z niej zagrali jeszcze cover "Under My Thumb" Rolling Stones. Najfajniejszy był i tak Patrick Bateman na elektronicznej perkusji, który był nawet bardziej '80s niż repertuar. Koncert też mi się bardzo podobał i nie wiem czemu w sieci pojawiło się sporo negatywnych opinii. Potem miał być SebastiAn, ale nie dojechał. Nie przeszkodziło to mnie i znajomym poskakać chwilę do setu kogokolwiek kto tam grał przed udaniem się w stronę domu.

Tegoroczna edycja Selectora chociaż bardzo fajna pozostawiła pewien niedosyt. Grało niby kilkoro moich ulubieńców (Ladytron, Crystal Castles) i wykonawcy, których chciałem zobaczyć (La Roux), ale czegoś zabrakło. Trochę też żałuję polskich wykonawców, którzy mieli pecha grać gdzieś w okolicach 17-20. Na pocieszenie pozostaje, że Last Blush czy Bartosza Szczęsnego (bardzo fajnie grał przed Bonobo w Katowicach) pewnie będzie okazja jeszcze kiedyś zobaczyć. Na plus można też zaliczyć mniej pretensjonalnego buractwa niż w zeszłym roku. Widocznie w tym roku grały zbyt znane zespoły, a przecież to żaden lans słuchać tego co inni ludzie. Dalej jednak dało się spotkać zblazowane laski z nadmiarem metaloplastyki na buzi, ofiary modnej ostatnio fryzury (która podobnie jak długie włosy u metali zupełnie nie pasuje połowie osób) i dziewczynki nie potrafiące zrozumieć, że Alice z Crystal Castles nie robi sobie oczek w rajstopach specjalnie bo taka moda tylko po prostu same się prują.
Może w tym roku problemem było to, że notorycznie gubiłem znajomych, a może to, że byłem prawie całkowicie trzeźwy, a może jeszcze fakt, że jeśli na festiwal można wyjść w kapciach bo jest w Twoim mieście to jednak odczuwa się to wszystko trochę inaczej niż jadąc na drugi koniec Polski? Miejmy nadzieję, że za rok będzie lepiej.

Na koniec jeszcze całkiem nieźle nagrane Yes/No, które mogliby wreszcie wydać na płycie. Nie moje nagranie. Ja próbowałem nagrywać na La Roux, ale chyba trzeba będzie się pobawić przed wrzucaniem na YT, żeby to jakoś brzmiało bo mój telefon raczej nie nagrywa rewelacyjnie dźwięku.

13 marca 2011

Crystal Castles - relacja/recenzja + zapowiedź

Wpis powstał jakiś tydzień po zeszłorocznych koncertach, ale dziwnym trafem przeleżał bez publikacji wiele miesięcy. W każdym razie Crystal Castles przyjeżdżają na festiwal Selector, który odbędzie się w dniach 4-5 czerwca 2011 w Krakowie. Zapraszam. Na 2 poprzednich edycjach było super. W tym roku oprócz CC zagrają La Roux, Klaxons, Hercules and Love Affair, The Orb, Does It Offend You, Yeah?, Fenech-Soler i Logo. Szykuje się kolejna dobra impreza dla miłośników elektroniki.


Jeszcze kilka tygodni temu byłem przekonany, że najcięższe dla zdrowia są koncerty rockowe, metalowe i może jeszcze Prodigy. Elektronika i moje wcześniejsze koncertowe doświadczenia z tym gatunkiem raczej nie przepowiadały niczego strasznie wyczerpującego. Festiwal Selector wyprowadził mnie z błędu już na pierwszym koncercie na jaki dotarłem (Uffie), a Bloody Beetroots zmiażdżyli zupełnie. Nie mówiąc o dantejskich scenach przy barierkach na innych koncertach. Bogatszy o te doświadczenia i znając sceniczny temperament Alice Glass, wybierając się na CC byłem gotów na wszystko. Tak mi się przynajmniej wydawało. Już od pierwszego kawałka było wiadomo, że nie będzie lekko. Postawiłem gardę jak na walce bokserskiej, żeby się bronić przed naporem i butami crowdsurferów (teraz mnie żebra bolą od moich własnych łokci w nie wbitych), ale na niewiele się zdało. Po intro w postaci "Fainting Spells", poleciał "Baptism", poszła fala z lewej, fala z prawej i praktycznie wszyscy pod sceną się położyli (a wyglądało to mniej więcej tak). Dzięki Bogu hipsterzy zazwyczaj są postury 13-letnich dziewczynek, więc nie licząc pierwszego upadku po którym gdzieś się zakleszczyłem w gąszczu kończyn i nie mogłem się za bardzo ruszyć, nawet przywalony sporą ilością ciał nie bałem się zbytnio o siebie bo ze mnie twardy chłop. Praktycznie cały koncert (pod sceną) był walką o przeżycie i nie wywrócenie się. Zwłaszcza jak Alice podchodziła do publiki, a podchodziła często i gęsto. Każdy chciał sobie ją złapać za rękę lub co innego - i tutaj mała uwaga: odrobina szacunku pieprzeni zboczeńcy - nie zdziwiłbym się jakby ciosy mikrofonem w publikę pod koniec występu w Katowicach były rozdawane za jakieś niewłaściwe złapanie. W pełni rozumiem napór pod sceną w takich momentach, ale jeśli podchodzi powiedzmy z lewej to pchanie gdzieś z drugiej strony sali naprawdę nie ma sensu bo i tak się nie było jak przebić. Cierpliwości, zaraz podejdzie z drugiej strony albo wskoczy w tłum z którego ochroniarze musieli ją wywlekać czasami trzymając jedynie za kostkę. W ogóle ochroniarze musieli się nieźle napracować. Zarówno z publiką jak i wokalistką, która prawie pobiła jednego z nich w Katowicach gdy próbował ją odstawić na scenę. Najciężej było jak gasło światło między kawałkami, pod sceną wszyscy na ziemi, a Alice gdzieś ucieka w tłum. Dziękuje miłemu Panu, który mnie wyciągnął spod stosu innych ludzi gdy pod koniec koncertu (chyba na "Intimate") moja połówka podscenia znowu się wyłożyła. Tak czy inaczej, powinno ich być ze dwa razy więcej. W Katowicach było dużo spokojniej, widać po Wilsonie (BTW świetna lokalizacja - surowa pokopalniana hala) tłumek się odrobinę rozpierzchnął i dlatego można było poskakać nie bojąc się fali ciał nadchodzącej gdzieś z boku.

Pozostaje pytanie czy taka impreza ma prawo się podobać. Z tego co widzę w internecie królują opinie ekstremalne z przewagą pozytywnych. Wydaje mi się, że to głównie kwestia nastawienia. Ja na koncertach lubię jak jest zabawa (nawet tak ekstremalna), jest skakanie, pogo oraz jeśli zespół potrafi znaleźć wspólny język z publiką. CC to się udało w 100%. Jeśli ktoś przyszedł sobie potupać nogą i posłuchać muzyki przy świetnym nagłośnieniu i umiejętnościach wokalno-instrumentalnych to mógł czuć się zawiedziony, ale w punkowej estetyce w której zespół się porusza chyba nie o to chodzi. Zresztą gdy oglądam filmiki na youtube dziwią mnie doniesienia o złym nagłośnieniu. Pod sceną, owszem, momentami nie wiedziałem jaki kawałek leci (tak "przegapiłem" "Doe Deer" w Katowicach), ale już wszystko nakręcone z dalsza brzmi przyzwoicie i nawet dało się czasem słowa rozpoznać pomimo kilograma przesteru i innych efektów. Może czasem wystarczyło się przesunąć gdzieś w bok lub do tyłu, żeby lepiej słyszeć?

Często też pojawiały się narzekania na "bydło". Zgadzam się w 99%. Niby nie da się wyeliminować każdego głupiego zachowania jak ściśnie się kilkaset narąbanych dzieciaków na tak małej przestrzeni i dlatego staram się nie zwracać na to uwagi, ale niektórzy mózgi ewidentnie zostawili w poprzednim wcieleniu. Obok mnie jakieś dwa buraki chciały kogoś bić bo na nich wpadł (chyba jeszcze przed koncertem), jakieś laski ponoć rzygały pod sceną w trakcie koncertu (bo przed koncertem to pół biedy), a w niektórych przypadkach wystarczyło zostawić lans w domu i postawić na coś bardziej praktycznego, żeby wrócić do domu bez strat (pod sceną uzbierał się spory stos butów i innych akcesoriów). Ten 1% z którym się nie zgadzam to narzekacze, którzy chyba nigdy nie byli na koncercie i nie zdawali sobie sprawy, że ich prywatna przestrzeń będzie naruszana przez innych wielokrotnie i to często nie dlatego, że ktoś się nawalił tylko po prostu tam go/ją tłum popchnął lub opada z sił.
Z większych minusów - setlista bez "Papsmear" i "Birds" (obok "Doe Deer" 2 najlepsze kawałki na nowej płycie) i spore opóźnienie w Warszawie (2h stania pod sceną nie były ciekawym przeżyciem).

Jedyne czego żałuję to, że w Katowicach nie mogłem zostać na after party. Jak Alice i Ethan przyszli do klubu Flow tylko udało mi się pogratulować Ethanowi koncertu, życzyć powodzenia w Warszawie (do Alice się już nie dopchałem:(, złapać piwko na drogę i musiałem lecieć na pociąg. Wydawali się całkiem sympatyczni, bardzo fajnie byłoby zamienić dwa słowa. W Warszawie też ponoć byli, ale byłem przepocony, Redbulle już nie działały i nie miałem siły jechać na drugi koniec miasta, zwłaszcza, że lokum miałem w jeszcze innym zakątku Warszawy .

Bolą mnie mięśnie w miejscach o których istnieniu nie miałem nawet pojęcia. Już za miesiąc Atari Teenage Riot w Krakowie. Trzeba chyba wrócić na siłkę i wyrobić sobie kondycję bo na ich koncertach dopiero się dzieje :) (jak już pisałem wpis powstał dawno temu, na ATR nie było barierek i ochrony, było zupełne szaleństwo, kilkukrotnie wskakiwałem na scenę by spaść na tłum i uderzyłem raz barkiem o podłogę, auć).

3 marca 2011

One night in Paris, one day in Angoulême - relacja z bardzo krótkiego komiksowego wypadu do Francji

Na pomysł odwiedzenia Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Angoulême wpadłem gdzieś pod koniec listopada. Niestety już wtedy, na 2 miesiące przed imprezą, hotele były w większości pozajmowane. Dojazdy pociągiem z pobliskiego Cognac czy Saintes raczej mijały się z celem (i były dość drogie), więc na jakiś czas zapomniałem o tym pomyśle. Pod koniec grudnia znalazłem bardzo tanie bilety lotnicze do Paryża-Beauvais i promocję na TGV Paryż-Angoulême połączoną z jednodniową wejściówką na festiwal. Po szybkich obliczeniach wyszło mi, że transport+wejściówka wychodzi taniej (i szybciej) niż moja ostatnia eskapada na egzamin z japońskiego do Warszawy, więc znalazłem sobie hostel niedaleko stacji Montparnasse i w przeciągu kilkudziesięciu minut wszystko zarezerwowałem. Internet to czasami wspaniałe narzędzie. Chcę też zaznaczyć, że do tej pory Francja i tamtejszy rynek komiksu był mi prawie zupełnie nieznany (poza wiedzą, że jest jednym z trzech największych na świecie). Jeśli ktoś z Was zna go lepiej pewnie trafi w poniższym tekście na wiele rzeczy dla niego oczywistych.

Niestety loty były tak ułożone, że z 3 dni zrobił się w praktyce jeden z kawałkiem, więc Paryża nie obejrzałem (co miałem w planie), ale przecież nie to było głównym celem eskapady. Przyleciałem do Paryża 27 stycznia wieczorem. Zdążyłem jedynie wybrać się na Wieżę Eiffela, która była 3 przystanki metra ode mnie, zmarznąć straszliwie i zrobić kilka zdjęć panoramy miasta (kilka nawet wyszło, link do galerii na końcu). Następny dzień - pobudka o 7 rano (inni lokatorzy mojego pokoju w hostelu musieli się bardzo ucieszyć z dźwięku budzika, ale w nocy chrapali, więc sami się prosili) i spacerek na dworzec. Na stacji śniadanie połączyłem ze zwiedzaniem kiosku i zgodnie z zasłyszanymi opowieściami regał komiksowy był większy niż u nas w niejednej księgarni. To oczywiście drobiazg w porównaniu z tym co zobaczyłem później. Ok. 450 km do Angoulême pokonałem w niecałe 2,5 godziny (ciśnie się na usta porównanie z PKP). To stosunkowo niewielkie miasteczko umiejscowione w dużej części na wzgórzu (stara część) na które ruszyłem niezwłocznie po przybyciu w celu rejestracji (wymiana biletu na opaskę, która służyła jako bilet wstępu na większość atrakcji - tak jak na festiwalach muzycznych). Jako, że nawigacja była lekko utrudniona (wąskie uliczki, mało charakterystycznych punktów i jakiegoś ryneczku - ach te krakowskie przyzwyczajenia) zeszło mi chwilkę, żeby znaleźć punkt rejestracyjny. Wszystkie atrakcje były rozrzucone po miasteczku. Odległości nie były duże, ale kursowały specjalne autobusy, które ułatwiały przemieszczanie się. Na co większych placach porozkładano namioty, które zajmowały najczęściej stoiska wydawców. W innych budynkach odbywały się wystawy, koncerty, wykłady, wywiady i dyskusje. Zdecydowanie najwięcej czasu spędziłem przeczesując stoiska wydawców gdzie poza sprzedażą komiksów odbywały się też sesje autografów i inne pomniejsze eventy. Wydaje mi się, że udało mi się znaleźć i odwiedzić wszystkie ważniejsze miejsca.

Rozpocząłem od namiotu w którym rozlokowali się najwięksi francuscy wydawcy - m.in. Casterman, Delcourt, Dargaud, Dupuis i znajdowała się niewielka przestrzeń gdzie rozlokowane były wydawnictwa nakierowane na komiks azjatycki. Warto tutaj wspomnieć, że co więksi wydawcy we Francji nie są wyspecjalizowani. Np. taki Delcourt ma w swojej ofercie liczne mangi, komiksy amerykańskie (chociażby "Walking Dead"), komiksy z innych części Europy i oczywiście dzieła Francuzów. Stąd mniejsze wydawnictwa "mangowe" wydają głównie lokalne komiksy inspirowane mangą, komiksy z innych krajów Dalekiego Wschodu i bardziej niszowe pozycje z Japonii (widziałem prawie wszystkie komiksy Suehiro Maruo i świeżutkie wydanie Shintaro Kago, którzy powinni być doskonale znani czytelnikom evil.manga.pl). Nie będąc świadom tego faktu rozpocząłem zwiedzanie od "mangowego" zakątka. Najbardziej interesujące wydały mi się stoiska wydawnictw IMHO i Le Lezard Noir - wydawców wspomnianych wcześniej autorów oraz innych niszowych pozycji, w tym antologii komiksów z pisma AX (zajmującego się japońskim undergroundem), której pierwszy tom wydało niedawno po angielsku Top Shelf. Drugi ma ukazać się jesienią tego roku. Po pobieżnym przeglądnięciu okazało się, że jedyna różnica to ładniejsza okładka francuskiego wydania. Sporą część "mangowego" kącika zajmowała wystawa prac autorów publikowanych w AX. Mnie najbardziej zauroczyły prace Akino Kondoh i Fuji vol.2 (część wystawy w galerii). Drugą obejrzaną wystawą tego dnia była ekspozycja nt. komiksów z Hong Kongu. Ciekawiła mnie głównie ze względu na fascynacje tamtejszym kinem akcji (filmy wu xia). Będę musiał kiedyś dokładniej przeczesać tamtejszy rynek bo widziałem sporo fajnych rzeczy. Przeleciałem ją (dosłownie) na zakończenie dnia pstrykając jedynie kilka zdjęć. Pomiędzy jedną, a drugą wystawą czas spędzałem głównie penetrując stoiska poszczególnych wydawców, co rusz gubiąc szczękę w okolicach podłogi i wybałuszając oczy. Ciężko się nie zdziwić gdy np. pozycje autorstwa Tsukasy Hōjō (który odwiedził Francję w zeszłym roku z okazji Japan Expo), autora głównie lekkich komedii sensacyjnych takich jak "City Hunter", "Angel Heart", "Cat's Eye" i obyczajowego "Family Compo", zajmują cały regał. Wydano chyba wszelkie ważniejsze pozycje i artbook Naoki Urasawy ("Pluto" w Polsce już niedługo! Do sklepów marsz!). Widziałem też "Best of Golgo 13" w ogromniastym wydaniu, wydanie deluxe "Battle Angel Alita" chyba w formacie B5 (tak na oko o powierzchni ponad 2 naszych tomików), sporo mang Taniguchiego wydanych tak jak u nas "Ikar" (+obwoluta) i milion czysto rozrywkowych pozycji po kilkadziesiąt tomów, na które u nas nie ma szans (choćby komiksy wspomnianego Tsukasy Hōjō albo "Grappler Baki" czy "Ashita no Joe"). Mnie akurat najbardziej interesowała manga, ale widziałem też np. wydanie "Little Nemo" wielkości drzwi do domku dla krasnoludków (tak na oko 60-70 cm wysokości, wydawało się większe od "Wednesday Comics" z DC) oraz masę mniej lub bardziej wymyślnych wydań komiksów francuskich. Wydania zbiorcze, specjalne, normalne, nienormalne. W namiocie kolekcjonerów gdzie sprzedawano starsze wydania specjalne, szkice, oryginalne plansze, druki, plakaty i inne ciekawostki można było zwariować od nadmiaru atrakcji. Zwłaszcza jeśli ktoś lubuje się w takich rarytasach. Niestety większość była horrendalnie droga (a plakaty - np. taki Blacksad - nie zmieściłyby mi się do walizki, zresztą i tak nie mam już miejsca na ścianach). W każdym razie jeśli bylibyście chętni na oryginalnego Manarę to za jedyne 6000€ można było tam stać się jego posiadaczem.

Niby człowiek słyszy, że pod względem komiksów jesteśmy 100 lat za Murzynami (patrząc na francuskie ulice to dość dosłownie), ale po prostu to trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby zdać sobie sprawę jaka przepaść dzieli nasz rynek od tamtejszego. Dobrze się złożyło, że nie znam języka bo kupiłbym tyle komiksów, że RyanAir by mnie na pewno nie wpuścił na pokład. Zakupy ograniczyłem do zaledwie kilku pozycji. Najważniejszą i najfajniejszą jest zdecydowanie artbook Moebiusa "Transe Forme" wydany przy okazji wystawy jego prac w Paryżu, którą chciałem odwiedzić, ale niestety nie zdążyłem ze względu na rozkład lotów. Książka jest przepiękna. Niestety obecnie trzeba za nią sporo przepłacić na ebay'u. Widziałem też kopie za cenę okładkową - trzeba szukać. Możliwe, że można ją dostać wysyłkowo w innych miejscach. Na Amazonie nie było. Oprócz tego bardzo ciekawy album na temat japońskiej erotyki na przestrzeni dziejów (ten) i kilka francuskich komiksów. Z początku chciałem kupić znacznie więcej (m.in. cykl "Mroczne Miasta" Schuitena i Peetersa, którego wyd. Manzoku już chyba u nas nie dokończy), ale i tak nie poczytałbym, więc zrezygnowałem. W każdym razie jak już opanuję w przyzwoitym stopniu japoński pomyślę nad francuskim. Bo nieznajomość języka była moim głównym problemem w trakcie wyjazdu. O kilku eventach dowiedziałem się zbyt późno, kilku rzeczy nie znalazłem, a jak stwierdzałem, że nie mówię po francusku ludzie na mnie patrzyli jak na kosmitę. Jak na festiwal mieniący się międzynarodowym brakowało mi odrobiny informacji w języku Szekspira (przynajmniej informator). Natomiast najbardziej urzekła mnie wszechobecność komiksu czy bardziej jego powszechność. To nie tak jak u nas tylko śmieszne hobby, fanaberia niewielkiej grupki fanów - najczęściej mężczyzn w wieku 20-40. W kolejce po autograf do Seana Philipsa stała za mną przepiękna dziewczyna na oko 20-25 lat, przy Charliem Adlardzie uprzedziło mnie starsze małżeństwo (na oko 50+) i wszędzie kręciły się dzieciaki (nawet całe wycieczki szkolne). Nie jeżdżę na polskie konwenty, ale wydaje mi się, że takie obrazki byłby raczej wyjątkiem niż normą. W samym Angoulême też czuć komiks praktycznie wszędzie. Na kamienicach i blokach można podziwiać murale nawiązujące do popularnych serii. Po mieście jeździł autobus z motywem z Corto Maltese (chociaż mógł to być specjalny - festiwalowy). Tam też znajduje się muzeum komiksu (na które nie starczyło mi czasu) i po całym mieście snuli się miłośnicy komiksu. Trochę przypominało mi to klimat pierwszych Openerów, które bardziej lubię niż festiwale krakowskie właśnie ze względu na to, że Gdynia to stosunkowo niewielkie miasto i wszędzie można spotkać ludzi, którzy przyjechali tam w tym samym celu. Pod tym względem Francja wypada dużo lepiej niż USA, gdzie komiks zszedł do podziemia i jest dostępny prawie wyłącznie w specjalistycznych sklepach do których "normalni" ludzie boją się wchodzić. Będąc tam swego czasu chciałem się obkupić, ale pech chciał, że w mojej okolicy nie było żadnego sklepu komiksowego (a pobliskie księgarnie miały samo badziewie) i wróciłem z pustymi rękoma. We Francji raczej to nikomu nie grozi. Naprawdę fajnie się czekało na pociąg gdy wszyscy naokoło byli zaczytani w komiksach.

W Angoulême spędziłem 9 godzin, które bardzo intensywnie zagospodarowałem. Wydaje mi się, że na pierwszy raz wystarczy. Idealnie starczyło mi czasu na zobaczenie prawie wszystkiego co chciałem, wywalczenie kilku podpisów/rysunków (którymi chwaliłem się już na twitterze) i drobne zakupy. Kilka fajnych wydarzeń mnie ominęło (m.in. koncert Ryoko Ikedy), ale myślę, że bez znajomości języka po 2-3 dniach mogłoby mnie znudzić pasywne oglądanie i zacząłbym molestować Francuzów rozmową (po angielsku! Niczym jakiś Celtycki Oprawca!) albo podrywać Francuzki. Nota bene Francuzki typem urody bardzo przypominają Polki. Ciekawe czy to naszych przodków tak ostro wyruchały wojska Napoleona w drodze na Moskwę czy to może Mickiewicz, Szopen (ostatnio bardzo popularny za sprawą pewnego komiksu) i reszta Wielkiej Emigracji tak dobrze pracowali na obczyźnie.

Na koniec jeszcze link do wyników festiwalowego konkursu (tu w postaci .png jakby coś zmienili w matriksie i np. przygotowali stronę do przyszłorocznego festiwalu).

Warto zwrócić uwagę na nagrodę dla "Pluto" Naoki Urasawy i nominowane "Le Chenille" Suehiro Maruo na podstawie opowiadania Edogawy Ranpo ("Immomushi" w oryginale, film "Kyatapira"/"Catterpillar" na podstawie komiksu był pokazywany na zeszłorocznym festiwalu filmowym w Berlinie).

Zdjęcia (lepsze niż zazwyczaj):
Zdjęcia z Angouleme,
zdjęcia z Paryża.

20 lutego 2011

Angouleme - Polski wybór - "relacja"

W tym roku wygrał komiks "Parenteza" (La Parenthese) autorstwa Elodie Durand. To autobiograficzna opowieść o zmaganiach autorki z chorobą. W tym roku tyle będzie musiało wystarczyć za moją relację. Nie ma w zasadzie co pisać więcej bo ani zeszłoroczny zwycięzca ("Billy Brouillard", którego oficjalnym tłumaczeniem jest "Mglisty Billy") nie został jeszcze wydany ani nie pojawił się jego autor (Guillame Bianco). Nie było autora i komiksu, ale była za to wystawa plansz z komiksów zwycięzców z lat ubiegłych. Marne pocieszenie. "Billy" wg zapewnień przedstawiciela wydawnictwa Post pojawi się w kwietniu. Będzie to pierwszy tom z trzech dotychczas wydanych we Francji. Wydawca przyciśnięty przez pytania od publiczności zapewnił, że postara się wydać całość, ale jak to z zapewnieniami naszych wydawców bywa traktowałbym to z rezerwą.

Pełniejsza (foto)relacja autorstwa Mefista na Gildii. Miałem zrobić podobną, ale wkurwiło mnie niezmiernie, że w sumie niepotrzebnie leciałem na złamanie karku chory i zmęczony po pracy do domu, a potem do Galerii Pauza tylko po to, żeby sobie posiedzieć godzinkę i posłuchać jak to fajnie jest wybierać komiksy. Po przemowach pana konsula, pana z Instytutu Francuskiego i pana z Postu capnąłem plakat i poleciałem do domu.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

W blogu mogą nastąpić spore zmiany w nadchodzących dniach/tygodniach (o ile ktoś go w ogóle czyta). Najprawdopodobniej na lepsze. Jest to głównie związane z powolnym zdychaniem evil.manga.pl (co pewnie by się nie działo gdyby serwer działał jak trzeba, a nie jak chce i ludzie bardziej technicznie uzdolnieni ode mnie, którzy nim zarządzają zajęliby się tym problemem, a nie zajmują się).

Jeśli uda mi się zwalczyć kaca i znaleźć kabel od aparatu, żeby zgrać zdjęcia to jeszcze tego wieczora powinna się pojawić relacja z mojego niedawnego, bardzo komiksowego pobytu we Francji. Jeśli nie, będzie jutro albo pojutrze.

18 lutego 2011

Liceum Żywych Trupów - Highschool of the Dead - recenzja/zapowiedź

Wydawnictwo Waneko właśnie ogłosiło, że wyda mangę "Highschool of the Dead". Pierwszy tom ma pojawić się na przełomie kwietnia i maja. Znalazłem moją bardzo starą recenzję. tego tytułu Została napisana 3 lata temu gdy seria miała 2,5 tomu i jeszcze nie doczekała się animowanej adaptacji z ogromnym budżetem przeznaczonym głównie na animacje cycków zmagających się z grawitacją w trakcie gdy bohaterki biegają. Dokonałem jedynie bardzo drobnego liftingu. Obecnie manga ma 6 tomów. Przejrzałem jeszcze raz pierwsze kilka rozdziałów i wydaje mi się, że mój opis może się okazać lekko krzywdzący bo w przeciwieństwie do animowanej adaptacji wątki majtkowe (nie licząc tomu drugiego) są raczej stonowane. W każdym razie wg mnie warto się z serią zapoznać.


Już sam tytuł powinien podsunąć potencjalnemu czytelnikowi sporo informacji o zawartości mangi autorstwa Daisuke i Shouji Sato (odpowiednio: scenarzysta i rysownik). Otóż, przed jedną z Tokijskich szkół średnich pojawia się tajemniczy nieznajomy, który nie mogąc przedostać się na terytorium gryzie jednego z nauczycieli zarażając go zarazą zmieniającą ludzi w potwory. Okazuje się, że zaraza rozprzestrzenia się niesamowicie szybko i wystarczy drobna rana zadana przez zombie aby do nich dołączyć, dlatego jak wkrótce dowiadujemy się cały świat zostaje zmuszonye stawić czoła nieumarłym. Sama manga koncentruje się głównie na grupce pięciu uczniów i pracowników szkoły (pielęgniarka i jeden z niezbyt lubianych nauczycieli). Dzięki wytrwałości i prymitywnym broniom znalezionym w szkole (kije bejsbolowe, boken) lub skonstruowanym przez jednego z bohaterów - Koutę Hirano*, który ma świra na punkcie militariów (m.in. przenośny karabin na gwoździe) udaje im się uciec w bezpieczniejsze miejsce. Oczywiście pierwszą rzeczą jaką może zrobić żeńska część grupy po zabarykadowaniu się w jednym z pobliskich domów jest gorąca kąpiel wspomagana znaczną ilością sake, która prowadzi do prawdziwego festiwalu ujęć rodem z taniego pornola. Fani tego typu przygód nie powinni być zawiedzeni. Pod względem ilości tego typu uciech nie jest to może "Aika" czy "Ikkitousen" (znane też jako "Battle Vixens"), ale na brak ujęć z ciekawych kątów (perspektywa żaby+krótkie spódniczki) i prezentacji wdzięków bohaterek nie można narzekać. Niecałe trzy tomy, które czytałem koncentrują się głównie na panienkach i rozwałce zombie, które przeszkadzają głównym bohaterom w rozbieraniu się. Okazjonalnie pomiędzy seks i przemoc udaje się wcisnąć odrobinę rozterek moralnych bohaterów i przemyśleń na temat zachowania ludzi po "inwazji" zombie. Nie kolidują one jednak z czystą, odmóżdżającą rozrywką jaką oferuje nam ta pozycja. Jeżeli chcecie poczytać dobry komiks o zombie, który koncentruje się głównie na reakcji ocalałych na chaos, relacji pomiędzy nimi i próbach odnalezienia się w obliczu kryzysu polecam świetne "Walking Dead" ("Żywe Trupy"**) Roberta Kirkmana, oparte na bardzo podobnych założeniach co manga. Jeśli szukacie niezbyt wymagającej lektury (i lubicie tego typu pozycje trochę śmierdzące kiczem i kinem klasy B), polecam High School of the Dead.

*który z imienia i wyglądu przypomina pewnego popularnego mangakę.
** 12 tomów zostało wydane na polskim rynku przez wydawnictwo Taurus (13 już wkrótce)

Kilka przykładowych stron:






4 listopada 2010

Spotkanie z Marjane Satrapi

Wczoraj (3.11.2010) wieczorem w ramach trwającego właśnie Festiwalu im. Josepha Conrada odbyło się spotkanie z Marjane Satrapi - autorką takich komiksów jak "Persepolis" (na podstawie którego nakręcono również film animowany), "Wyszywanki" czy "Kurczak ze Śliwkami". Wszelkie pozycje można było kupić przed spotkaniem dzięki przedstawicielom wydawnictwa Post, którzy pomogli również w ściągnięciu autorki na festiwal pomimo natłoku obowiązków związanych z produkcją filmu aktorskiego na podstawie "Kurczaka ze Śliwkami". Sala w Małopolskim Centrum Kultury wypełniona była po brzegi i udało mi się wywalczyć jedynie miejsce stojące w ciemnym kącie na końcu sali. Frekwencja mnie lekko zdziwiła gdyż jako fan komiksu non-stop słyszę mantrę, że komiksów nikt nie czyta poza grupką zapaleńców, a tu taka niespodzianka.


Prowadzący zaczął dość tradycyjnie od pytania o inspiracje i powód dla którego Satrapi zdecydowała się przedstawić swoją historię w tym, a nie innym medium. Jako jedną z głównych inspiracji wymieniono Arta Spiegelmana (autor komiksu "Maus"). Jeśli chodzi o wybór medium to nie miała z tym problemu bo bardzo lubi pisać i rysować, więc komiks był dla niej niejako naturalnym wyborem. Ponadto, co kilkukrotnie było powtórzone w trakcie spotkania, rysunek (komiks) jest medium bardzo uniwersalnym i zrozumiałym w każdym kręgu kulturowym. Większość ludzi zanim nauczyła się przecież pisać rysowała. Tak było jeśli brać pod uwagę historię kronikarstwa, gdzie starożytni też zaczynali od ideogramów i rysunków jak i życie poszczególnych ludzi, którzy jako dzieci też głównie rysują, a dopiero później zaczynają pisać. Przy okazji autorka stwierdziła, że właśnie dlatego komiks często jest przez ludzi uważany za coś dla dzieci i "opóźnionych w rozwoju" dorosłych. Dzieci przecież rysują praktycznie cały czas do pewnego wieku, a potem nagle większość przestaje bo ktoś im wmawia, że powinny rysować tylko najbardziej uzdolnione w tym kierunku. Stąd większość ludzi kojarzy rysunek i komiks z czymś dziecięcym. Rysunek jest też według niej czymś dużo bardziej subiektywnym niż na przykład fotografia. 

Uniwersalizm rysunku pomógł również w przekazaniu poczucia humoru Marjane, które z kolei wspomaga rozbijanie stereotypów o Iranie i jego mieszkańcach. My, ludzie Zachodu, mamy bardzo mocno zakorzenione pewne stereotypy o Bliskim Wschodzie, które podsycają i utrwalają obrazy w mediach, a przecież wszędzie poza fundamentalistami istnieją także normalni ludzie. O czym Polacy pamiętający jeszcze komunizm powinni zresztą doskonale wiedzieć. Ekstremiści, jak obliczyła Satrapi, stanowią wszędzie ok. 15% społeczeństwa. Tak w Iranie, jak we Francji, gdzie obecnie mieszka autorka, czy w Polsce (co prowadzący skomentował, że u nas chyba trochę więcej, powodując ogólną wesołość na sali). Autorka krytykując opresyjne reżimy nie zapomina jednak o krytyce samej siebie, gdyż dopiero dostrzegając i rozumiejąc własne przywary można zrozumieć wady innych, podczas gdy fundamentalista swoich wad nie widzi, chociaż często nie jest ich pozbawiony. Uważa się za idealną osobę, obywatela i koncentruje się na sądach i krytyce innych bo chciałby, żeby wszyscy inni byli dokładnie tacy jak on. Wspomniano też o stereotypach dot. irańskich kobiet, które łamią "Wyszywanki" pokazując ich swobodne, codzienne rozmowy, które niewiele się różnią od rozmów kobiet w innych częściach świata (tutaj powtarzam zasłyszane opinie bo sam komiksu niestety nie czytałem). 

Po ponad godzinnej rozmowie nadszedł czas na pytania od publiczności. Pytano o reakcje na "Persepolis" w Iranie (wśród władzy jak i wśród zwykłych ludzi), ale tutaj autorka nie mogła za bardzo pomóc bo nie była w Iranie od kilkunastu lat. Wie jedynie, że komiks jest obecny na tamtejszym czarnym rynku (który obecnie tak jak za czasów młodości autorki był jedynym źródłem "dekadenckich, kapitalistycznych dóbr kultury z zachodu) i władza nie interesowała się nim dopóki jego adaptacji nie pokazano w Cannes. Dopiero wtedy wydało im się to czymś ważnym. Pytano również o babcię autorki, która jest ważną postacią w "Persepolis" jak i "Wyszywankach" (tutaj również opieram się na cudzych słowach). Satrapi mówi, że miała szczęście być wychowywaną przez tak ciekawą kobietę, która nie moralizowała, jak to większość starych ludzi miała w zwyczaju. Uważała bowiem, że moralizowanie nakłada głównie obowiązki, a nie daje, żadnych praw. Co zupełnie nie odpowiadało osobie jaką była jej babcia - wolnej indywidualistce, która zawsze mówi to co myśli. Wydaje mi się, że w Marjane widać odciśnięte piętno  babci, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej indywidualizm i niechęć do kolektywizmu i grup o którym wspomniała w trakcie rozmowy. Kolejny słuchacz pytał o to czy bardziej się czuje Iranką czy Francuzką. Na co Satrapi odpowiedziała, że traktuje kulturę jako jedność, jako łańcuch w którym wszystko się łączy ze sobą i nie ma czegoś takiego jak odrębne kultury. Iran przyrównała do swojej matki, a Francję do żony. Żonę po pierwsze można wybrać, a potem zdradzić czy się z nią rozwieść. Natomiast matki się nie wybiera i choćby była szalona to dalej jest matką i zrobi dla niej wszystko bo ją kocha. Podkreślając swój silny z wiązek z ojczyzną wspomniała, że pochodzi z konkretnego czasu i miejsca, które zawsze będą jej.


Ostatnie pytanie dotyczyło najbliższych planów i ekranizacji "Kurczaka ze śliwkami". Autorka przyznała, że praca nad filmem była długa i żmudna. Szczególnie na początku ciężko było o znalezienie funduszy. Obecnie trwa montaż materiału zrealizowanego całkowicie w studiu. Marjane wspomniała też, że najfajniejsze były efekty specjalne w całości tworzone tradycyjnymi metodami. Szczególnie spodobały się jej wybuchy bo jako dziecko była piromanką, a pan od efektów często pozwalał jej samej coś wysadzić. Tym wesołym akcentem zakończyło się to spotkanie. Zresztą nie była to jedyna zabawna sytuacja bo autorka często w odpowiedzi wplatała liczne zabawne anegdoty z życia co sprawiło, że ponad 1,5 godziny minęło jak z bicza strzelił. Po spotkaniu można było uzyskać autograf od autorki z czego i ja skorzystałem. Przy okazji było odrobinę śmiechu bo festiwal jest imienia Conrada, a tak samo mam na imię. Mam nadzieje, że zgodnie z zapowiedzią jednego z organizatorów festiwalu komiks będzie miał swoje przedstawicielstwo również na kolejnej edycji tej imprezy.

Zdjęcia (tradycyjnie paskudne, rozmazane i z końca sali).
Tę samą relację będzie można również przeczytać na comixgrrrlz.pl

PS. Tym samym blog znowu żyje. Autorzy komiksowi powinni częściej wpadać do Krakowa. W szkicach postów czai się kilka zombie, z którymi miejmy nadzieje wkrótce się uporam.

25 maja 2010

Drugi koncert Crystal Castles w czerwcu

Okazało się, że Crystal Castles zagra dwa koncerty w Polsce. Drugi odbędzie się w ramach Before Tauron Nowa Muzyka Festiwal w Katowicach w szybie Wilson na dzień przed koncertem warszawskim o którym pisałem niedawno czyli 23 czerwca.

Bilet kosztuje 70 zł, wiec odrobinę mniej niż w Warszawie. Do nabycia na ticketpro.pl (pewnie w Empikach i innych punktach sprzedaży też).

Jeszcze jeden fajny filmik na zachętę (z Amsterdamu). Na youtubie w odrobinę lepszej jakości i widescreen jeśli kogoś to interesuje (tutaj mi obcięło odrobinę). Fajny stroboskop. Nie polecam ludziom z podatnością na ataki epilepsji.

Mam tylko nadzieje, że lud nie rozproszy się po obu koncertach i że nie będzie tak jak na Ladytron w zeszłym roku (albo 2 lata temu) kiedy to w Krakowie było pustawo. Planuję pojechać na oba. Nie wiem za co, ale coś wykombinuję.

Strona imprezy na last.fm.
Myspace zespołu.
Bilety.

13 maja 2010

Kazet #60

Pojawił się nowy numer internetowego magazynu miłośników komiksu KZ. Można się z nim zapoznać tutaj.