13 marca 2011

Crystal Castles - relacja/recenzja + zapowiedź

Wpis powstał jakiś tydzień po zeszłorocznych koncertach, ale dziwnym trafem przeleżał bez publikacji wiele miesięcy. W każdym razie Crystal Castles przyjeżdżają na festiwal Selector, który odbędzie się w dniach 4-5 czerwca 2011 w Krakowie. Zapraszam. Na 2 poprzednich edycjach było super. W tym roku oprócz CC zagrają La Roux, Klaxons, Hercules and Love Affair, The Orb, Does It Offend You, Yeah?, Fenech-Soler i Logo. Szykuje się kolejna dobra impreza dla miłośników elektroniki.


Jeszcze kilka tygodni temu byłem przekonany, że najcięższe dla zdrowia są koncerty rockowe, metalowe i może jeszcze Prodigy. Elektronika i moje wcześniejsze koncertowe doświadczenia z tym gatunkiem raczej nie przepowiadały niczego strasznie wyczerpującego. Festiwal Selector wyprowadził mnie z błędu już na pierwszym koncercie na jaki dotarłem (Uffie), a Bloody Beetroots zmiażdżyli zupełnie. Nie mówiąc o dantejskich scenach przy barierkach na innych koncertach. Bogatszy o te doświadczenia i znając sceniczny temperament Alice Glass, wybierając się na CC byłem gotów na wszystko. Tak mi się przynajmniej wydawało. Już od pierwszego kawałka było wiadomo, że nie będzie lekko. Postawiłem gardę jak na walce bokserskiej, żeby się bronić przed naporem i butami crowdsurferów (teraz mnie żebra bolą od moich własnych łokci w nie wbitych), ale na niewiele się zdało. Po intro w postaci "Fainting Spells", poleciał "Baptism", poszła fala z lewej, fala z prawej i praktycznie wszyscy pod sceną się położyli (a wyglądało to mniej więcej tak). Dzięki Bogu hipsterzy zazwyczaj są postury 13-letnich dziewczynek, więc nie licząc pierwszego upadku po którym gdzieś się zakleszczyłem w gąszczu kończyn i nie mogłem się za bardzo ruszyć, nawet przywalony sporą ilością ciał nie bałem się zbytnio o siebie bo ze mnie twardy chłop. Praktycznie cały koncert (pod sceną) był walką o przeżycie i nie wywrócenie się. Zwłaszcza jak Alice podchodziła do publiki, a podchodziła często i gęsto. Każdy chciał sobie ją złapać za rękę lub co innego - i tutaj mała uwaga: odrobina szacunku pieprzeni zboczeńcy - nie zdziwiłbym się jakby ciosy mikrofonem w publikę pod koniec występu w Katowicach były rozdawane za jakieś niewłaściwe złapanie. W pełni rozumiem napór pod sceną w takich momentach, ale jeśli podchodzi powiedzmy z lewej to pchanie gdzieś z drugiej strony sali naprawdę nie ma sensu bo i tak się nie było jak przebić. Cierpliwości, zaraz podejdzie z drugiej strony albo wskoczy w tłum z którego ochroniarze musieli ją wywlekać czasami trzymając jedynie za kostkę. W ogóle ochroniarze musieli się nieźle napracować. Zarówno z publiką jak i wokalistką, która prawie pobiła jednego z nich w Katowicach gdy próbował ją odstawić na scenę. Najciężej było jak gasło światło między kawałkami, pod sceną wszyscy na ziemi, a Alice gdzieś ucieka w tłum. Dziękuje miłemu Panu, który mnie wyciągnął spod stosu innych ludzi gdy pod koniec koncertu (chyba na "Intimate") moja połówka podscenia znowu się wyłożyła. Tak czy inaczej, powinno ich być ze dwa razy więcej. W Katowicach było dużo spokojniej, widać po Wilsonie (BTW świetna lokalizacja - surowa pokopalniana hala) tłumek się odrobinę rozpierzchnął i dlatego można było poskakać nie bojąc się fali ciał nadchodzącej gdzieś z boku.

Pozostaje pytanie czy taka impreza ma prawo się podobać. Z tego co widzę w internecie królują opinie ekstremalne z przewagą pozytywnych. Wydaje mi się, że to głównie kwestia nastawienia. Ja na koncertach lubię jak jest zabawa (nawet tak ekstremalna), jest skakanie, pogo oraz jeśli zespół potrafi znaleźć wspólny język z publiką. CC to się udało w 100%. Jeśli ktoś przyszedł sobie potupać nogą i posłuchać muzyki przy świetnym nagłośnieniu i umiejętnościach wokalno-instrumentalnych to mógł czuć się zawiedziony, ale w punkowej estetyce w której zespół się porusza chyba nie o to chodzi. Zresztą gdy oglądam filmiki na youtube dziwią mnie doniesienia o złym nagłośnieniu. Pod sceną, owszem, momentami nie wiedziałem jaki kawałek leci (tak "przegapiłem" "Doe Deer" w Katowicach), ale już wszystko nakręcone z dalsza brzmi przyzwoicie i nawet dało się czasem słowa rozpoznać pomimo kilograma przesteru i innych efektów. Może czasem wystarczyło się przesunąć gdzieś w bok lub do tyłu, żeby lepiej słyszeć?

Często też pojawiały się narzekania na "bydło". Zgadzam się w 99%. Niby nie da się wyeliminować każdego głupiego zachowania jak ściśnie się kilkaset narąbanych dzieciaków na tak małej przestrzeni i dlatego staram się nie zwracać na to uwagi, ale niektórzy mózgi ewidentnie zostawili w poprzednim wcieleniu. Obok mnie jakieś dwa buraki chciały kogoś bić bo na nich wpadł (chyba jeszcze przed koncertem), jakieś laski ponoć rzygały pod sceną w trakcie koncertu (bo przed koncertem to pół biedy), a w niektórych przypadkach wystarczyło zostawić lans w domu i postawić na coś bardziej praktycznego, żeby wrócić do domu bez strat (pod sceną uzbierał się spory stos butów i innych akcesoriów). Ten 1% z którym się nie zgadzam to narzekacze, którzy chyba nigdy nie byli na koncercie i nie zdawali sobie sprawy, że ich prywatna przestrzeń będzie naruszana przez innych wielokrotnie i to często nie dlatego, że ktoś się nawalił tylko po prostu tam go/ją tłum popchnął lub opada z sił.
Z większych minusów - setlista bez "Papsmear" i "Birds" (obok "Doe Deer" 2 najlepsze kawałki na nowej płycie) i spore opóźnienie w Warszawie (2h stania pod sceną nie były ciekawym przeżyciem).

Jedyne czego żałuję to, że w Katowicach nie mogłem zostać na after party. Jak Alice i Ethan przyszli do klubu Flow tylko udało mi się pogratulować Ethanowi koncertu, życzyć powodzenia w Warszawie (do Alice się już nie dopchałem:(, złapać piwko na drogę i musiałem lecieć na pociąg. Wydawali się całkiem sympatyczni, bardzo fajnie byłoby zamienić dwa słowa. W Warszawie też ponoć byli, ale byłem przepocony, Redbulle już nie działały i nie miałem siły jechać na drugi koniec miasta, zwłaszcza, że lokum miałem w jeszcze innym zakątku Warszawy .

Bolą mnie mięśnie w miejscach o których istnieniu nie miałem nawet pojęcia. Już za miesiąc Atari Teenage Riot w Krakowie. Trzeba chyba wrócić na siłkę i wyrobić sobie kondycję bo na ich koncertach dopiero się dzieje :) (jak już pisałem wpis powstał dawno temu, na ATR nie było barierek i ochrony, było zupełne szaleństwo, kilkukrotnie wskakiwałem na scenę by spaść na tłum i uderzyłem raz barkiem o podłogę, auć).

3 marca 2011

One night in Paris, one day in Angoulême - relacja z bardzo krótkiego komiksowego wypadu do Francji

Na pomysł odwiedzenia Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Angoulême wpadłem gdzieś pod koniec listopada. Niestety już wtedy, na 2 miesiące przed imprezą, hotele były w większości pozajmowane. Dojazdy pociągiem z pobliskiego Cognac czy Saintes raczej mijały się z celem (i były dość drogie), więc na jakiś czas zapomniałem o tym pomyśle. Pod koniec grudnia znalazłem bardzo tanie bilety lotnicze do Paryża-Beauvais i promocję na TGV Paryż-Angoulême połączoną z jednodniową wejściówką na festiwal. Po szybkich obliczeniach wyszło mi, że transport+wejściówka wychodzi taniej (i szybciej) niż moja ostatnia eskapada na egzamin z japońskiego do Warszawy, więc znalazłem sobie hostel niedaleko stacji Montparnasse i w przeciągu kilkudziesięciu minut wszystko zarezerwowałem. Internet to czasami wspaniałe narzędzie. Chcę też zaznaczyć, że do tej pory Francja i tamtejszy rynek komiksu był mi prawie zupełnie nieznany (poza wiedzą, że jest jednym z trzech największych na świecie). Jeśli ktoś z Was zna go lepiej pewnie trafi w poniższym tekście na wiele rzeczy dla niego oczywistych.

Niestety loty były tak ułożone, że z 3 dni zrobił się w praktyce jeden z kawałkiem, więc Paryża nie obejrzałem (co miałem w planie), ale przecież nie to było głównym celem eskapady. Przyleciałem do Paryża 27 stycznia wieczorem. Zdążyłem jedynie wybrać się na Wieżę Eiffela, która była 3 przystanki metra ode mnie, zmarznąć straszliwie i zrobić kilka zdjęć panoramy miasta (kilka nawet wyszło, link do galerii na końcu). Następny dzień - pobudka o 7 rano (inni lokatorzy mojego pokoju w hostelu musieli się bardzo ucieszyć z dźwięku budzika, ale w nocy chrapali, więc sami się prosili) i spacerek na dworzec. Na stacji śniadanie połączyłem ze zwiedzaniem kiosku i zgodnie z zasłyszanymi opowieściami regał komiksowy był większy niż u nas w niejednej księgarni. To oczywiście drobiazg w porównaniu z tym co zobaczyłem później. Ok. 450 km do Angoulême pokonałem w niecałe 2,5 godziny (ciśnie się na usta porównanie z PKP). To stosunkowo niewielkie miasteczko umiejscowione w dużej części na wzgórzu (stara część) na które ruszyłem niezwłocznie po przybyciu w celu rejestracji (wymiana biletu na opaskę, która służyła jako bilet wstępu na większość atrakcji - tak jak na festiwalach muzycznych). Jako, że nawigacja była lekko utrudniona (wąskie uliczki, mało charakterystycznych punktów i jakiegoś ryneczku - ach te krakowskie przyzwyczajenia) zeszło mi chwilkę, żeby znaleźć punkt rejestracyjny. Wszystkie atrakcje były rozrzucone po miasteczku. Odległości nie były duże, ale kursowały specjalne autobusy, które ułatwiały przemieszczanie się. Na co większych placach porozkładano namioty, które zajmowały najczęściej stoiska wydawców. W innych budynkach odbywały się wystawy, koncerty, wykłady, wywiady i dyskusje. Zdecydowanie najwięcej czasu spędziłem przeczesując stoiska wydawców gdzie poza sprzedażą komiksów odbywały się też sesje autografów i inne pomniejsze eventy. Wydaje mi się, że udało mi się znaleźć i odwiedzić wszystkie ważniejsze miejsca.

Rozpocząłem od namiotu w którym rozlokowali się najwięksi francuscy wydawcy - m.in. Casterman, Delcourt, Dargaud, Dupuis i znajdowała się niewielka przestrzeń gdzie rozlokowane były wydawnictwa nakierowane na komiks azjatycki. Warto tutaj wspomnieć, że co więksi wydawcy we Francji nie są wyspecjalizowani. Np. taki Delcourt ma w swojej ofercie liczne mangi, komiksy amerykańskie (chociażby "Walking Dead"), komiksy z innych części Europy i oczywiście dzieła Francuzów. Stąd mniejsze wydawnictwa "mangowe" wydają głównie lokalne komiksy inspirowane mangą, komiksy z innych krajów Dalekiego Wschodu i bardziej niszowe pozycje z Japonii (widziałem prawie wszystkie komiksy Suehiro Maruo i świeżutkie wydanie Shintaro Kago, którzy powinni być doskonale znani czytelnikom evil.manga.pl). Nie będąc świadom tego faktu rozpocząłem zwiedzanie od "mangowego" zakątka. Najbardziej interesujące wydały mi się stoiska wydawnictw IMHO i Le Lezard Noir - wydawców wspomnianych wcześniej autorów oraz innych niszowych pozycji, w tym antologii komiksów z pisma AX (zajmującego się japońskim undergroundem), której pierwszy tom wydało niedawno po angielsku Top Shelf. Drugi ma ukazać się jesienią tego roku. Po pobieżnym przeglądnięciu okazało się, że jedyna różnica to ładniejsza okładka francuskiego wydania. Sporą część "mangowego" kącika zajmowała wystawa prac autorów publikowanych w AX. Mnie najbardziej zauroczyły prace Akino Kondoh i Fuji vol.2 (część wystawy w galerii). Drugą obejrzaną wystawą tego dnia była ekspozycja nt. komiksów z Hong Kongu. Ciekawiła mnie głównie ze względu na fascynacje tamtejszym kinem akcji (filmy wu xia). Będę musiał kiedyś dokładniej przeczesać tamtejszy rynek bo widziałem sporo fajnych rzeczy. Przeleciałem ją (dosłownie) na zakończenie dnia pstrykając jedynie kilka zdjęć. Pomiędzy jedną, a drugą wystawą czas spędzałem głównie penetrując stoiska poszczególnych wydawców, co rusz gubiąc szczękę w okolicach podłogi i wybałuszając oczy. Ciężko się nie zdziwić gdy np. pozycje autorstwa Tsukasy Hōjō (który odwiedził Francję w zeszłym roku z okazji Japan Expo), autora głównie lekkich komedii sensacyjnych takich jak "City Hunter", "Angel Heart", "Cat's Eye" i obyczajowego "Family Compo", zajmują cały regał. Wydano chyba wszelkie ważniejsze pozycje i artbook Naoki Urasawy ("Pluto" w Polsce już niedługo! Do sklepów marsz!). Widziałem też "Best of Golgo 13" w ogromniastym wydaniu, wydanie deluxe "Battle Angel Alita" chyba w formacie B5 (tak na oko o powierzchni ponad 2 naszych tomików), sporo mang Taniguchiego wydanych tak jak u nas "Ikar" (+obwoluta) i milion czysto rozrywkowych pozycji po kilkadziesiąt tomów, na które u nas nie ma szans (choćby komiksy wspomnianego Tsukasy Hōjō albo "Grappler Baki" czy "Ashita no Joe"). Mnie akurat najbardziej interesowała manga, ale widziałem też np. wydanie "Little Nemo" wielkości drzwi do domku dla krasnoludków (tak na oko 60-70 cm wysokości, wydawało się większe od "Wednesday Comics" z DC) oraz masę mniej lub bardziej wymyślnych wydań komiksów francuskich. Wydania zbiorcze, specjalne, normalne, nienormalne. W namiocie kolekcjonerów gdzie sprzedawano starsze wydania specjalne, szkice, oryginalne plansze, druki, plakaty i inne ciekawostki można było zwariować od nadmiaru atrakcji. Zwłaszcza jeśli ktoś lubuje się w takich rarytasach. Niestety większość była horrendalnie droga (a plakaty - np. taki Blacksad - nie zmieściłyby mi się do walizki, zresztą i tak nie mam już miejsca na ścianach). W każdym razie jeśli bylibyście chętni na oryginalnego Manarę to za jedyne 6000€ można było tam stać się jego posiadaczem.

Niby człowiek słyszy, że pod względem komiksów jesteśmy 100 lat za Murzynami (patrząc na francuskie ulice to dość dosłownie), ale po prostu to trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby zdać sobie sprawę jaka przepaść dzieli nasz rynek od tamtejszego. Dobrze się złożyło, że nie znam języka bo kupiłbym tyle komiksów, że RyanAir by mnie na pewno nie wpuścił na pokład. Zakupy ograniczyłem do zaledwie kilku pozycji. Najważniejszą i najfajniejszą jest zdecydowanie artbook Moebiusa "Transe Forme" wydany przy okazji wystawy jego prac w Paryżu, którą chciałem odwiedzić, ale niestety nie zdążyłem ze względu na rozkład lotów. Książka jest przepiękna. Niestety obecnie trzeba za nią sporo przepłacić na ebay'u. Widziałem też kopie za cenę okładkową - trzeba szukać. Możliwe, że można ją dostać wysyłkowo w innych miejscach. Na Amazonie nie było. Oprócz tego bardzo ciekawy album na temat japońskiej erotyki na przestrzeni dziejów (ten) i kilka francuskich komiksów. Z początku chciałem kupić znacznie więcej (m.in. cykl "Mroczne Miasta" Schuitena i Peetersa, którego wyd. Manzoku już chyba u nas nie dokończy), ale i tak nie poczytałbym, więc zrezygnowałem. W każdym razie jak już opanuję w przyzwoitym stopniu japoński pomyślę nad francuskim. Bo nieznajomość języka była moim głównym problemem w trakcie wyjazdu. O kilku eventach dowiedziałem się zbyt późno, kilku rzeczy nie znalazłem, a jak stwierdzałem, że nie mówię po francusku ludzie na mnie patrzyli jak na kosmitę. Jak na festiwal mieniący się międzynarodowym brakowało mi odrobiny informacji w języku Szekspira (przynajmniej informator). Natomiast najbardziej urzekła mnie wszechobecność komiksu czy bardziej jego powszechność. To nie tak jak u nas tylko śmieszne hobby, fanaberia niewielkiej grupki fanów - najczęściej mężczyzn w wieku 20-40. W kolejce po autograf do Seana Philipsa stała za mną przepiękna dziewczyna na oko 20-25 lat, przy Charliem Adlardzie uprzedziło mnie starsze małżeństwo (na oko 50+) i wszędzie kręciły się dzieciaki (nawet całe wycieczki szkolne). Nie jeżdżę na polskie konwenty, ale wydaje mi się, że takie obrazki byłby raczej wyjątkiem niż normą. W samym Angoulême też czuć komiks praktycznie wszędzie. Na kamienicach i blokach można podziwiać murale nawiązujące do popularnych serii. Po mieście jeździł autobus z motywem z Corto Maltese (chociaż mógł to być specjalny - festiwalowy). Tam też znajduje się muzeum komiksu (na które nie starczyło mi czasu) i po całym mieście snuli się miłośnicy komiksu. Trochę przypominało mi to klimat pierwszych Openerów, które bardziej lubię niż festiwale krakowskie właśnie ze względu na to, że Gdynia to stosunkowo niewielkie miasto i wszędzie można spotkać ludzi, którzy przyjechali tam w tym samym celu. Pod tym względem Francja wypada dużo lepiej niż USA, gdzie komiks zszedł do podziemia i jest dostępny prawie wyłącznie w specjalistycznych sklepach do których "normalni" ludzie boją się wchodzić. Będąc tam swego czasu chciałem się obkupić, ale pech chciał, że w mojej okolicy nie było żadnego sklepu komiksowego (a pobliskie księgarnie miały samo badziewie) i wróciłem z pustymi rękoma. We Francji raczej to nikomu nie grozi. Naprawdę fajnie się czekało na pociąg gdy wszyscy naokoło byli zaczytani w komiksach.

W Angoulême spędziłem 9 godzin, które bardzo intensywnie zagospodarowałem. Wydaje mi się, że na pierwszy raz wystarczy. Idealnie starczyło mi czasu na zobaczenie prawie wszystkiego co chciałem, wywalczenie kilku podpisów/rysunków (którymi chwaliłem się już na twitterze) i drobne zakupy. Kilka fajnych wydarzeń mnie ominęło (m.in. koncert Ryoko Ikedy), ale myślę, że bez znajomości języka po 2-3 dniach mogłoby mnie znudzić pasywne oglądanie i zacząłbym molestować Francuzów rozmową (po angielsku! Niczym jakiś Celtycki Oprawca!) albo podrywać Francuzki. Nota bene Francuzki typem urody bardzo przypominają Polki. Ciekawe czy to naszych przodków tak ostro wyruchały wojska Napoleona w drodze na Moskwę czy to może Mickiewicz, Szopen (ostatnio bardzo popularny za sprawą pewnego komiksu) i reszta Wielkiej Emigracji tak dobrze pracowali na obczyźnie.

Na koniec jeszcze link do wyników festiwalowego konkursu (tu w postaci .png jakby coś zmienili w matriksie i np. przygotowali stronę do przyszłorocznego festiwalu).

Warto zwrócić uwagę na nagrodę dla "Pluto" Naoki Urasawy i nominowane "Le Chenille" Suehiro Maruo na podstawie opowiadania Edogawy Ranpo ("Immomushi" w oryginale, film "Kyatapira"/"Catterpillar" na podstawie komiksu był pokazywany na zeszłorocznym festiwalu filmowym w Berlinie).

Zdjęcia (lepsze niż zazwyczaj):
Zdjęcia z Angouleme,
zdjęcia z Paryża.